wtorek, 15 maja 2018

Nad morzem północnym w Wilhelmshaven


Tak się zdarzyło, nie pierwszy z resztą raz, że trafiłem nad morza północnego wybrzeże. Styczeń, to może niewymarzona pora by nad morze jechać..., chyba dla was! Środek zimy to najlepsza pora by cieszyć się pięknymi plażami i morskimi falami... w samotności. Najlepszy moment na nadmorską fotografie i samotny wzdłuż wody spacer. Ale może akurat nie, kiedy zimny wieje. Mój spacer, rozpocząłem więc od kawy w nadmorskiej restauracji. Gorącej kawy. Kawy z nadzieją, z taką nadzieją, że może, gdy ją wypije, wyjdzie słonko i zrobi się trochę cieplej.






Kawa wypita, ciało rozgrzane, poziom kofeinki w normie. Gdy wszystko się zgadza to i słoneczko wychyli się z za chmur by szczęśliwego człowieka zobaczyć. Ruszyłem wzdłuż wybrzeża po wybrukowanym chodniku. Słoneczko, to się pojawiało, to znikało. Ludzie, to się pojawiali, to znikali i chłód też, to się pojawiał, to znikał. Jedynie statki w porcie, stały i nie znikały. Po prostu były i smutno kołysały się na falach, lub nie kołysały się, w zależności od ich ochoty. Stale towarzyszyły mi również mewy i inne dwuskrzydłe, które to bawiły się w podmuchach chłodnego wiatru.





Świat ptaków jest taki niesamowity, taki wolny, niczym nieskrępowany i taki pierzasty. Ach jakbym ja miał skrzydła. Latałbym tu i tam, patrzył na wszystko z góry i sr... Nie, tego ostatniego to może i bym nie robił. Choć i to jest bardzo ważna część ptasiego życia. Przypuszczam, że mają one przy tym niezły ubaw, szczególnie, gdy uda im się w coś trafić. Na przykład w taki niepozorny brązowy kapelusz, gdzieś tam w dole... (I tak dobrze, że nie w obiektyw)







Od świata ptaków, poprowadził mnie chodnik do świata żeglugi. Łodzie, statki, łajby, żaglówki, a nawet krypy. Było tu wszystko, od wielkich krążowników marynarki wojennej, przez kutry rybackie do malutkich żaglówek. Pomimo siarczystego chłodu, od którego sztywniał mi już palec na spuście migawki, brnąłem dalej w ten świat pełen burt, ruf i dziobów. Dziobów było tam szczególnie dużo...








Tak spacerując pomiędzy statkami, ludźmi i ptakami, doszedłem do mostu Cesarza Wilhelma. Pięknego stalowego mostu zwodzonego, wzniesionego między 1905 a 1907 rokiem. Do dziś w pełni sprawny, zapewnia przeprawę dla samochodów, oraz pieszych, nie utrudniając przy tym drogi statkom. Przeczłapałem i ja po moście by znaleźć się po drugiej stronie wody. Most na szczęście mnie nie zawiódł i pomimo swego wieku dzielnie zniósł mój ciężar, a ja cały i zdrowy, obserwowałem go teraz z drugiej strony.




Po drugiej stronie słoneczko trochę się ośmieliło i pokazało parę promyczków. Wiatr zelżał i zrobiło się cieplej. Tylko ludzi jakby ubyło i świat opustoszał. Statki stały wciąż smutne, most także na uśmiechnięty nie wyglądał, również i mi udzieliła się ta niewesoła atmosfera. Całe szczęście spotkałem coś miłego Coś, co przywołało uśmiech na mojej twarzy i przywróciło kolory światu. Proszę Państwa oto.... TORY!!!





Powoli nudziło mi się wybrzeże. Człapałem powoli wzdłuż torów, aż doszedłem do muzeum, które okazało się zamknięte. Ruszyłem ku centrum by zobaczyć trochę więcej miasta. Postanowiłem odwiedzić jeszcze cesarza, który stał sobie akurat w parku nieopodal. Pogratulowałem mu wspaniałego mostu, i pięknego portu, zapytałem o zdrowie i poszedłem dalej, bo dziad nic mi nie odpowiedział, tylko stał jak słup soli. A niech stoi i moknie dalej, jak burak, to niech ma.




Zmarznięty znalazłem kolejną kawiarnie, wypiłem kawę i tak zakończyłem zwiedzanie Portu Wilhelma. Jeszcze kiedyś tam wrócę, ale tymczasem inne miejsca wzywają mnie coraz głośniej.

Do następnego
Qbala Kapelusz

1 komentarz:

  1. Jak zawsze pięknie i dosadnie. Śliczne tory i mosty i wszystko takie ptasie. Nawet statek sie Falke nazywa :)

    OdpowiedzUsuń