piątek, 6 kwietnia 2018

Kapelusz w Monachium


Po dniu spędzonym na dzikim narceniu po alpejskich stokach, nadszedł czas na opuszczenie Austrii. I tak, kamper i kapelusz dotarli do bawarskiej stolicy - Monachium. Gdzie razem z cahirrem udaliśmy się do Olympiapark, pozostałości po roku 1972, gdy rozgrywały się tu letnie igrzyska olimpijskie. Igrzyska, o których pamiętamy, głównie przez pewien krwawy incydent. Zanim jednak dotarliśmy do wioski olimpijskiej, poszliśmy rozgrzać migawki w domu BMW.






W wielkiej, przepełnionej samochodami i motocyklami hali, oczywiście nie było nic wartego uwagi. Bez sensu, takie drogie samochody, a nawet nie mają łóżka, nie mówiąc już o kuchence czy łazience. Dlaczego BMW nie produkuje kamperów? Ani chociażby busików? W sumie może i dobrze, bo wtedy lewy pas na autostradzie przepełniony byłby busami spod znaku Bawarskiej Fabryki. Dobrze, że BMW w pogoni za niską wagą pojazdów, nie zrezygnowało jeszcze z montowania kierunkowskazów, pomimo niskiej popularności tej funkcji wśród właścicieli tych aut. Ale nie ma już, co tak krytykować, zawsze przecież mogliśmy trafić do domu Mercedesa.




Po opuszczeniu hali wystawowej bawarskiego producenta samochodów, udaliśmy się w stronę stadionu olimpijskiego. To tu, ponad 45 lat temu zmagali się sportowcy z wszystkich zakątków świata. To tu, kariera niektórych rozkwitła, a wielu legła w gruzach. To tu wreszcie, rozegrała się masakra ataku terrorystycznego, w którym izraelscy sportowcy z zimną krwią zamordowali terrorystów z Palestyny. Hmm..., a może było odwrotnie... hmm..., a może to terroryści z Palestyny zamordowali sportowców z Izraela…? Hmm…. To było tak dawno temu, że dziś nie sposób jednoznacznie stwierdzić, z resztą, kogo obchodzi prawdziwość historii? Na pewno nie Żydów, bo skoro obozy były polskie, to zamachowcy mogli być izraelscy. I tak pamiętamy tylko, że ktoś, kogoś zabił i, że terroryzm jest zły. Kogo dzisiaj obchodzi reszta? Historia to przecież taka zagmatwa sprawa i czy komuś potrzeba? Przecież, kogo obchodzi jak było na prawdę, kto zginął, za kogo, kto kogo bronił, kto ratował, kto był oprawcą, a kto na tym najwięcej zarobił? Jedno jest pewne, Palestyńczycy mają powody by nienawidzić Żydów, a ci drudzy by nienawidzić tych pierwszych i tego się trzymajmy, kogo obchodzi dlaczego? Tak samo Żydzi mają powody by nienawidzić Niemców, a Niemcy by nienawidzić Żyd...eee..., Ogólnie cały świat ma powody by nienawidzić się nawzajem. Tak dużo w nas tej nienawiści, że rozlewa się ona na wszystkich innych i już nie pamiętamy, kogo, za co i po co. Powód się zawsze znajdzie, ważne żeby mieć kogo nienawidzić. Do nienawidzenia, nie potrzebujemy przecież doktoratu z historii. Powód tak łatwo znaleźć, wystarczy, że ktoś zajedzie nam drogę. Oczywiście nie ktoś zwyczajny, taki ktoś to zawsze tzw. „idiota”. Szkoda tylko, że mamy tak mało powodów by się nawzajem kochać, bo żeby kochać to trzeba poznać, a nienawidzić można od tak. Ale kogo to obchodzi? Lepiej odwrócę wzrok i spojrzę gdzie indziej, tam gdzie ładnie..., tam gdzie kolorowo, zrobię zdjęcie moim nowym smartphonem, bo kogo to wszystko obchodzi? Może gdybym poznał, o co toczy się ta gra to bym pamiętał, za co nienawidzę. Może, gdybym poznał powody mojej nienawiści, przestałbym już nienawidzić, bo może te powody się już przedawniły. Może, gdybym cokolwiek poznał, pamiętał, uczył się tego kiedyś, to bym znalazł powody by nie nienawidzić. Ale kogo to dziś obchodzi? Przecież gdybym chciał mógłbym to wszystko wygooglać, w moim najnowszym smartphonie, o którym wiem więcej niż o całym narodzie izraelskim. Może tak, ale mi się nie chce, bo mnie to nie obchodzi. Nie obchodzi mnie, bo nic o tym nie wiem. A ponieważ nic o tym nie wiem, to mnie nie obchodzi....






Pogoda dopisywała - Podobno jak nie wiadomo, o czym mówić, rozmawia się o pogodnie, mam nadzieję, że z pisaniem jest podobnie - Tak więc, słoneczko otulało nas swymi promyczkami i nie pozwalało sobie w tym przeszkodzić żadnej chmurce. Może i dobrze, może tak trzeba, w końcu w zimie dni są takie krótkie, warto więc złapać jak najwięcej fotonków, nim słoneczko znów schowa się za horyzontem - pomyślało źdźbło trawy i wyprężyło się chcąc złapać jak najwięcej słoneczka.




Wjedźmy na wieżę - Padł śmiały pomysł. Pomysł się nie zastanawiał tylko wziął i padł, bo był śmiały. Trzeba było, zatem podjąć decyzję o realizacji. Decyzja długo się nie broniła i łatwo dała się podjąć. W ogóle jakaś taka łatwa z niej babka, ale skoro podjęta została, trzeba było przystąpić do realizacji. Realizacja to bardzo wymagająca kobieta, jedna z najbardziej wymagających, jakie znam, nie tak łatwo, więc do niej przystąpić. Z lekkim obawami przed odrzuceniem i pomimo mojej nieśmiałości, przystąpiliśmy zatem, a ona okazała się być wyrozumiałą i nieskomplikowaną. Tak to znaleźliśmy się 180 m wyżej i podziwialiśmy wioskę olimpijską, Monachium, oraz sterczące z zań Alpy.







- Jaki jest najwyższy szczyt w Niemczech? - Zapytałem ongiś mojego niemieckiego kolegę.
- Zugspitze. - Odpowiedział bez zawahania, ponieważ jednak znajdowaliśmy się na kursie z tematyki kolejowej, nie do końca wiedziałem czy odpowiada na moje pytanie, czy na jakieś, postawione przez wykładowcę, którego w międzyczasie nie usłyszałem. Jednak nie, Niemcy tak kochają kolej, że nawet górę nazwali po kolejowemu. W Monachium zrozumiałem dlaczego, ba, nawet stwierdziłem, że ta nazwa pasuje idealnie. 

A oto i Zugpitze. 
 



Jak już człowiek stoi tak wysoko, zawsze jest taka pokusa żeby skoczyć w dół. Nie żeby ze sobą skończyć, ale żeby sprawdzić jak długo się będzie spadać. Czyli z tak zwanej ciekawości. Jednakowoż z powodu jednorazowości takowego wyczynu, a co za tym idzie, braku możliwości podzielenia się wrażeniami z kimkolwiek, poza św. Piotrem, darowałem sobie tym razem. Ale ciekawość pozostała....






Słońce świeciło, żar lał się z nieba, wicher dął, a tyłek powoli odmarzał. Pomimo usilnych starań, ze strony naszej życiodajnej gwiazdy, styczeń dawał o sobie mocno znać, chłodem i krótkością dnia. Z resztą ile można stać na wieży, gdy nie czeka się na księcia. Jeszcze jedna, może dwie rundki i pora schodzić na ziemie i napełnić żołądek cieplutką kawą.







Metro - to znaczy w każdym kraju metru, a w Niemczech U-bahn - zawiozło nas na rynek. Na rynku można wypić kawę..., można, jeśli chce się stać w kolejce po nią. Jeśli się nie chce można ruszyć dalej, wypijając kawę gdzieś po drodze. Po drodze dokądś. Po drodze idąc dalej. Po drodze na kolacje. Na kolacje? To, po co iść na kawę? Na kawę zawsze warto iść. Zawsze, gdy zimno i zawsze, gdy jest po drodze.






Ale, gdy się już na kolacje dojdzie, to lepiej wypić drinka, dlatego kawę wypić należy wcześniej. I tym optymistyczno-rozrywkowym akcentem zakończę.
Pozdrawiam
Qbala Kapelusz

1 komentarz:

  1. Bardzo mi się podobają zdjęcia z tej notki. Są takie słoneczne i pełne kolorów. Dlatego skupiłam się na zdjęciach a nie na rozmyślaniach na temat kto kogo i jak.

    OdpowiedzUsuń