czwartek, 1 marca 2018

Hallstatt - kolejne spełnione marzenie


Poranek wstawał leniwie, wiem, bo obserwowałem jego leniwe wstawanie zza kierownicy. Myślałem, że gdy rano wyjeżdżać będę z parkingu, będzie świtać. Niestety dzisiaj wyjątkowo wyprzedziłem świt i witałem się z nim, jadąc na poszukiwania parkingu. Powoli robiło się widno, a ja mogłem dojrzeć góry i jezioro, których poprzedniego dnia z uwagi na wszechogarniającą ciemność, nie widziałem. Tako też skoro pojawiły się góry, a czasu miałem dość, zatrzymałem się na parkingu przy drodze, by rozruszać zaspaną migawkę.



Jakaż to wygoda spać w samochodzie. Rano po zjedzonym śniadanku w cieplutkim domku na kółkach, można przystąpić prawie od razu do jazdy, prawie bez wychodzenia do zimnego, jeszcze nierozgrzanego promieniami słoneczka, świata. Ale wróćmy do szukania parkingu. Otóż po tym, gdy z jednego mnie wygoniono i zatankowałem... i objechałem miasto tam i z powrotem..., tak z pięć razy, dojrzałem w końcu wąski zjazd w tunelu i postanowiłem tam właśnie spróbować. Miejsc było dość, były tylko dość ciasne, zająłem, więc dwa i poszedłem zwiedzać, bo przecież jestem w Hallstatt!





Wkroczyłem w pełne krętych uliczek miasteczko. Aparat ochoczo dyndał sobie na mojej szyi gotowy do akcji. Drogi się krzyżowały, zwężały, grubiały i zmieniały nachylenie, czasem zamieniały się w schody, potem znów w ścieżkę, a czasem w chodnik. A ja szedłem i szedłem, coróż to wyciągając aparat i nie mogąc nacieszyć oczu, ani duszy widokami, które zapisywane były w moim mózgu. Trochę czułem się jak w świecie Wiedźmina, taki jakiś klimat, jakaś taka architektura, pogoda i takie jakieś ścieżki....






Choć pogoda była, jaka była, miasto nie narzekało na brak turystów. Jedyne, na co narzekać mogli turyści, to późno otwierane kawiarenki. Ja narzekałem. I tak, gdy palce już mi zgrabiały i napić się chciałem pożywnej i cieplutkiej kawki w mleczkiem, ze zgrozą przyjąłem do wiadomości, że muszę jeszcze przynajmniej godzinę marznąć. Ponarzekałem, więc i poszedłem dalej i dalej...  I jeszcze dalej.






Stanąłem i obserwowałem jak łodzie pływają po jeziorze, gwarantując mieszkańcom środek transportu, jak banda Azjatów z wielkim zaciekawieniem goni za kotem. (Do dziś ciekawi mnie, czego od niego chcieli) Jak busiki dowożą do miasta kolejne porcje głodnych piękna turystów, oraz jak właściciele kawiarni z wolna otwierają swoje przybytki, zapraszając hordy turystów na filiżankę czarnego, rozgrzewającego naparu. Ja też byłem w tych hordach, czym prędzej, więc udałem się by zając jakiekolwiek miejsce.






Gdy się w końcu doczekałem, nie mogło skończyć się tylko na kawie. Niech się, zatem stanie smaczność i na stół wjechał Apfelstrudel. A gdy ja się zajadałem alpejskim specjałem, Kapelusz zdobył nowe odznaczenie i tak narodziła się w nim pasja, by całą taśmę rypsową obwiesić odznaczeniami. Pierwsze zdobył właśnie w Hallstatt.







Ogrzany, czy też rozgrzany i najedzony, wróciłem na wąskie uliczki nadjeziornej mieściny. No właśnie, jezioro, może by się mu lepiej przyjrzeć. Woda zimna, z nieba co jakiś czas popaduje, ale zdaje się to nie przeszkadzać łabędziom i kaczkom, które świetnie się bawią z turystami i ich aparatami w chowanego. Wyostrzyłeś już? I wykadrowałeś? To ja spływam zanim wciśniesz spust migawki. Albo odwrócę się do Ciebie kuprem, a co też mam ładny! - Zdawał się mówić łabędź.









Obszedłem miasteczko wzdłuż i wszerz, a tam gdzie nie doszedłem nogami, byłem już przecież autem. A tak serio, to chciałem sobie zostawić troszkę na wiosenna wizytę w Hallstatt, teraz wiem, co chce tam jeszcze zobaczyć, zatem na pewno tam wrócę. Tymczasem, wymijając, coraz to większy tłum turystów, skierowałem się na powrót do auta, czyli pod górkę, po znów wąskich ścieżynkach. Ale jeszcze tu cyknę i tu..., a i może jeszcze tutaj...






Wspinałem się po betonowych schodach na parking, gdzie czekał na mnie zaparkowany i już stęskniony busik. Co chwila spoglądając za siebie na to niezwykłe miejsce. Jeszcze tylko jeden rzut oka, jedno spojrzenie na to od dawna wymarzone miasteczko. I ruszyłem dalej w stronę gór..








 Ruszyłem w kierunku Bischofshofen, a dokładniej w kierunku Alpbach, gdzie nazajutrz miałem oddać się dzikiemu narceniu. Żeby było ciekawiej planowałem przejechać zwykłymi, krętymi drogami, w jakie standardowo wyposażona jest Austria. Z każdym kilometrem przybywało śniegu, ale nie przybywało go w jakimś zawrotnym tempie, po prostu przybywało. Padało też coraz bardziej zdecydowanie.



Tak dojechałem do pewnej malutkiej wioseczki położonej pod górą zwaną Hochkönig. Śnieg sypał z nieba, a na drodze postawili znak o obowiązkowych łańcuchach. Tak właśnie mój plan pełnej pięknych zakrętów drogi wziął w łeb i musiałem wrócić na autostradę. Ale zanim to, pójdę zobaczyć jak wyglądają stoki.


Autostrada jak to zwykle bywa, nudna i pełna korków, ale z krótkim pobytem w Niemczech, doprowadziła mnie do celu. Celem w tym przypadku był mały kemping nad jeziorem w Tyrolu. Wyjątkowo wybrałem kemping, bo musiałem zaopatrzyć się w wodę i wyopatrzyć zużytą wodę. Niestety śnieg dalej padał, więc zmokłem i zmarzłem przy tym niemiłosiernie. W nagrodę poszedłem przed snem rozgrzać się do knajpy na czekoladę z rumem. A potem już tylko smaczne i wygodne lulu w ciepluteńkim busiku.


Pozdrawiam
Qbala Kapelusz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz