Po smacznie przespanej, w cieplutkim busiku nocy, nastał praski poranek nad Wełtawą. Poranek pełen deszczu, chłodu i chmur. Poranek, który zupełnie nie zachęcał, by cokolwiek zwiedzać, ba, nie zachęcał nawet by wychodzić z ciepłego i przytulnego busika. Kapelusz leżał smętnie przy oknie spoglądając na moczony grubymi kroplami krajobraz i zdawał się mówić "Stary, zapomnij, że w tę pogodę gdziekolwiek wyjdę skoro mam urlop." Spojrzałem na aparat, ale i on nie pałał chęcią moczenia obiektywu. Tylko książka uśmiechała się do mnie nieśmiało. "Chłopaki! Zjedzmy, zatem śniadanie w spokoju i zróbmy to, co normalni ludzi na urlopie - nie stresujmy się." Kompani podróży przystali na moją propozycje, wziąłem się zatem za przygotowanie śniadania. Bo pomimo tej całej personifikacji, byłem jedynym osobnikiem w busie, który by żyć potrzebuje jeść.
Po zjedzonym śniadaniu, w ten leniwie rozpoczęty poranek, zacząłem przygotowania do dalszej podróży. Pomycie naczyń i zabezpieczenie wszystkiego do drogi, zajęło mi trochę czasu, jako że wprawy w tym jeszcze nie miałem. W międzyczasie deszcz przestał padać, uzupełniłem jeszcze wodę na pokładzie i ruszyłem w drogę. Do przejechania czekało mnie niespełna 400 km, a celem było, z dawna już wyczekiwane miasto Hallstatt w Austrii. W teorii miałem dojechać do samego Hallstatt i tam spać na kempingu, ewentualnie na jakimś parkingu. Ale najpierw trzeba było tam dojechać moim autobusem.
Droga mijała całkiem przyjemnie, z nielicznymi przystankami. Nawet brak autostrad po Czeskiej stronie nie przeszkadzał zanadto, bo moja prędkość i tak oscylowała w granicach 100 km/h. W tempie żółwia, lecz ze zdecydowaną dzielnością tygrysa, kamperek pokonywał kolejne kilometry. I nawet nie dawał poczuć jak duży jest, w niektórych sytuacjach zdawał się być nawet całkiem malutki, ale najczęściej był w sam raz idealny.
Tak wczułem się w prowadzenie mojego większego, czterokołowego przyjaciela, że nim się obejrzałem, słoneczko zaszło, a licznik kilometrów do przejechania zbliżył się do zera. Droga stawała się coraz węższa, aż w końcu ujrzałem tunel i tabliczkę Hallstatt. Zajechałem na kemping, który okazał się być nieczynny. Cóż, bywa... Sprawdziłem parkingi w pobliżu. W Hallstatt były trzy. Jeden był nieczynny, drugi tylko do 2,2 m wysokości, pozostał trzeci, kilometr od miasta. Przebolałem odległość i pojechałem na parking. Podjechałem pod żółto-czerwony szlaban, wcisnąłem guziczek i... nic. Wcisnąłem drugi, ale także nic, ani bilecika, ani, co gorsza, szlaban się nie podniósł. Cóż... Sprawdziłem kempingi w pobliżu i okazało się, że pięć kilometrów dalej jest jeszcze jeden. Pełen nadziei i opływający zmęczeniem oddaliłem się o kolejne kilometry od upragnionego celu. W myślach już pożegnałem się z wizją nocnego zwiedzania Hallstatt.
Po kilku minutach dotarłem do bramy wjazdowej na kemping, oczywiście była zamknięta, a wraz z nią cały przybytek. Cóż… (powtórzyłem) Powoli dochodziła godzina dwudziesta. Rozszerzyłem, więc krąg poszukiwań i znalazłem jeszcze trzy miejsca postojowe dla kamperów. Wybrałem najbliższe, ustawiłem nawigację i ruszyłem. Droga zwężała się jeszcze i jeszcze, a także stawała się coraz bardziej stroma. W pewnym momencie minąłem znak informujący, że dobrze jakbyś drogi kierowco posiadał łańcuchy, a najlepiej by były one na kołach. Ja nie miałem ich nawet w bagażniku… Śniegu nie było jednak dużo, i wjechać mi się udało. W końcu dojechałem do celu. Ale.... celu nie było. Wylądowałem na jakimś prywatnym podwórku, wszędzie ciemno, miejsca wystarczyłoby dla Smarta, może dwóch. Cóż...(Powtórzyłem po raz nie wiem, który)
Pojechałem dalej...
Nagle okazało się, że miejsce postojowe, które wcześniej odrzuciłem, bo było za daleko, znacznie się przybliżyło. Tak trafiłem do Bad Ischl, na niby to normalny parking, ale z miejscami dla kamperów, gdzie nawet mogłem podłączyć prąd i uzupełnić wodę. Czego nie zrobiłem, bo wodę miałem, a za prąd musiałbym zapłacić, a przecież mam akumulatory naładowane zdrową energią zaczerpniętą wprost ze słoneczka. Największą, jednak zaletą, owego parkingu była jego cena. Otóż, jeśli opuszczę go do godziny siódmej rano, to będzie mnie on kosztował całe zero euro. Super, darmowy nocleg i motywacja żeby rano wstać. Ustawiłem busa, przygotowałem go do nocy, zjadłem kolację, a w międzyczasie przyjechał drugi kamper. Super! - Ucieszyłem się ponownie. - Nie jestem jedynym szaleńcem podróżującym kamperem w zimie po Alpach.
Jako, że noc jeszcze młoda, a aparat tego dnia jeszcze nie popracował, poszliśmy - ja, kapelusz i aparat - zobaczyć to Bad Ischl. Pierwsze, dokąd trafiłem, była buda z kebabem - jedyny jeszcze otwarty lokal - gdzie wypiłem piwo i dopytałem, co można zobaczyć w tej nieznanej mi mieścinie. Ponieważ ja mówiłem po niemiecku, a pani w knajpie po austriacku, ona mnie rozumiała, a ja jej nie, ale oboje się uśmiechaliśmy, więc było bardzo miło. A zwiedzać poszedłem z nadzieją, że sam znajdę ładne miejsca.
W przeciwieństwie do Pragi, tutaj trudno było spotkać żywą duszę. Miasto spało a była dopiero godzina dziesiąta. Z jednej strony dobrze, bo nikt mi nie wchodził w kadr, mogłem w spokoju ducha fotografować, uważając jedynie na z rzadka mijające mnie samochody. Z drugiej jednak strony, szkoda trochę, bo nawet nie ma gdzie napić się kawy, herbaty, czy drugiego piwa, albo zjeść jakiegoś Apfelstrudla. I gdy tak chodziłem i ubolewałem nad nikłym życiem nocnym, nagle przez wizjer aparatu, ujrzałem migoczące w oddali dużą, żółtą, zbudowaną z dwóch łuków, literkę "M".
Spacerowałem, fotografowałem i rozmyślałem. "Zjeść Bigmaca czy też nie..." Nie, przecież kolacje już jadłem. Tak naprawdę moje szare komórki zajmowały mniej przyziemne sprawy. "Gdzie by to jutro zaparkować...?" Bo przecież mojego ambitnego planu zwiedzania najpiękniejszego miasteczka w Austrii nie mógł zniweczyć brak miejsca parkingowego. Ale to jutro... Wyjadę stąd przed siódmą, to będę miał dużo czasu, na szukanie parkingu. ALE TO JUTRO!! Zganiłem się w myślach. Czasami, zbyt mało czasu poświęcamy na życie tu i teraz. Przynajmniej ja. Przed urlopem zajmuję myśli planowaniem podróży, po urlopie rozważam jeszcze czas spędzony w podróży, co zobaczyłem, czego nie zobaczyłem, a mogłem. Co było warte, a co niewarte zobaczenia. W trakcie urlopu wcale jednak nie rozkoszuję się tym, co jest teraz. Martwię się raczej powrotem do życia codziennego, jakkolwiek różnorodne by nie było. Trzeba z tym coś zrobić. Postanowiłem więc, aby nazajutrz poświęcić się tylko i wyłącznie, zwiedzaniu miasta, na zwiedzenie którego czekam już tyle lat.
Jutro, jutrem, a dziś "Schlafen du jetzt musst, sonst du Morgen komplett im Arsch sein" jak to powiedział mistrz Yoda. (niemiecki mistrz Yoda) Skierowałem, więc moje nogi w stronę busa. Nie zrobiłem tego samego, niestety z nogami statywu, tak więc chwile jeszcze trwało, zanim dotarłem do mojego mobilnego domku. I choć miasto nie wyróżniało się niczym szczególnym od innych austriackich miasteczek, to bardzo mi się podobało i aparat trochę, tego wieczoru popracował.
Gdy powróciłem do kampera, u moich sąsiadów było już ciemno, a szkoda, bo chciałem poznać nowoprzybyłych, podobnych do mnie świrów. A może i lepiej, przecież muszę wyjechać przed siódmą. Dochodziła północ, nadszedł zatem czas, by iść spać. Jeszcze tylko herbatka, uzupełnienie dziennika pokładowego i lulu.
Do następnego!
Qbala Kapelusz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz